24 sierpnia 2010

Revival

Dwa wydarzenia, właściwie zupełnie ze sobą niepowiązane wyznaczają prąd moich myśli. Ostatnio nawet miewam niezwykle przyjemne sny, co gorsza, uśmiecham się pod nosem i śpiewam pod prysznicem. Pierwsze, nieco dziwne, trochę jak przebudzenie po zimie, lekki zawrót głowy i kilka milionów sprzecznych argumentów. Drugie, sprawiające dziką satysfakcję i wyrzuty sumienia zarazem z jednoczesnym cichym szeptem z tyłu głowy: Co by było gdyby? Czy można wejść dwa razy do tej samej rzeki?

W międzyczasie zdążyłam uzyskać tytuł magistra socjologii w zakresie stosowanych nauk społecznych na mojej wielce szacownej uczelni. Nie powiem, było to bardzo miłe przeżycie i tym samym zamknęło etap pięciu lat użerania się z dziekanatem, przekopywania się przez tony kserówek i nabywania akademickiego słownictwa wraz z Maksem Weberem, Garfinklem, Simmlem, Freudem i spółką. Nie czuję wewnętrznej potrzeby głębszego podsumowania tego okresu. Może dlatego, że studia już dawno przestały być wyznacznikiem moich codziennych obowiązków. Od blisko dwóch lat stały się dodatkiem i wypełnieniem tych kilku chwil wolnych od pracy. Ta decyzja, podjęta te dwa lata temu, żeby postarać się o jedne praktyki, drugie praktyki i wreszcie pracę, była decyzją bardzo dobrą. Czymś, co skutkuje tym, że cezura ukończenia studiów staje się tylko przyjemnym wydarzeniem w życiorysie a nie małą, prywatną rewolucją. Ja tą granicę przekroczyłam już jakiś czas temu, równocześnie jeszcze będąc studentką. Stąd przekroczenie innego Rubikonu wydało się jak przejście przez kałużę. Moja firma oraz praca nie jest idealna, żadna nie jest(nawet tester lodów) Śmiem twierdzić, że pewną wiedzę na temat rynku pracy w Polsce posiadam. Wszak zawodowo zajmuję się poszukiwaniem pracowników skrojonych na miarę, pasujących do firm naszych klientów jak garnitur od D&G. W naszych przepastnych kartotekach roi się od kandydatów dynamicznych, komunikatywnych, zorganizowanych i chętnie uczących się nowych rzeczy. Idealnych aplikantów, aniołów miłosierdzia i demonów zarządzania.

Tułam się od ,,I’m the king of the world” do ,,World kicks my ass”. Ostatnio raczej z naciskiem na to pierwsze. Wreszcie czuję, że wiatr nie wieje mi w twarz a w moje żagle. Posługując się terminologią marynarską: wypływam na szerokie wody.

Witam po dłuższej przerwie, jednej z najdłuższych w pięcioletniej karierze tego bloga. Nie obiecuję wywnętrzać się tu regularnie, ale może nieco częściej niż do tej pory. Ostatnio jakoś mam o czym.

Time

Czas jest bezwzględny dla wszystkich bez wyjątku i po równo traktujący każdego. Płynie swoim trybem, stale ustalonym tempem. Sekundy, minuty...