02 sierpnia 2009

Against all odds

Najdroższa Lauro,

Nie mam nawet pewności, że przeczytasz ten list. To już rok. Trzysta sześćdziesiąt pięć dni odkąd widziałem Cię po raz ostatni. Miałaś wtedy na sobie tę prostą, jedwabną sukienkę w kolorze szmaragdu, która tak cudownie podkreślała Twoje oczy. Płakałaś. Co ja mówię. Rozpaczałaś. Całe Twoje policzki były zalane łzami a oczy nie były już jasno zielone a granatowe.

Chciałbym, żebyś mi wybaczyła. Mimo wszystko.

Will


Te kilka słów, te kilka zdań tak nieporadnie napisanych jego ręką. Tak przesłodzone. Tak jakby nic się nie stało a jakby ten list miał wszystko załatwić. Czy istnieją granice wybaczania? Czy po tym wszystkim można tak po prostu napisać list? Pożółkły kawałek papieru leżał na kolanach Laury i ciążył jej niemiłosiernie, mimo że właściwie nic nie ważył. Może tylko symbolizował te tysiące nieprzespanych nocy, przepłakanych poranków i dziesiątków tysięcy chwil, kiedy zastanawiała się co zrobiła nie tak. Chociaż nie ona pierwsza i nie ona ostatnia. Ktoś kiedyś tak to ustawił żeby kobiety cierpiały z miłości rycząc w poduszkę a mężczyźni chodząc na wódkę i zwierzając się barmanowi. Proste jak włos Mongoła. Właściwie ten list pochodził jakby z innego świata, jakby napisał go ktoś inny. Patetyczny do potęgi. Nie ten Will, który twierdził, że to właśnie ona jest cholerną miłością jego życia i nie ten Will, który wmawiał jej, że spotkanie jej było jak znak od Boga. Nie, tamten Will był… no właśnie, jaki był? Dumny, butny, zawadiacko patrzący tymi swoimi kryształowo błękitnymi oczami spod wpół przymkniętych powiek, zawsze z gotową odpowiedzią na każde pytanie, nie ważne czy z dziedziny fizyki termojądrowej czy po prostu szeroko pojętego życia. Gdy jej nie znał to obracał wszystko w żart, opowiadał anegdotkę o złamanej nodze w czasie maratonu albo uśmiechał się zabójczo a wszystkie osobniczki płci pięknej, choć niekoniecznie zawsze mądrej mdlały z wrażenia. Dusza towarzystwa i idealny kandydat do sprowadzania kłopotów na grzeczne i porządne dziewczynki.

Taki w skrócie był William Rochester i takim poznała go Laura Gilliam pewnego zimowego wieczoru. Już była spóźniona, czekał na nią Peter, jej narzeczony, z którym za kilka miesięcy miała wziąć ślub i zamierzała być z nim nieprzyzwoicie wręcz szczęśliwa. Taki przynajmniej miała plan. Nie była stuprocentowo pewna czy akurat Peter był najlepszym materiałem na tego rodzaju życiowe eksperymenty, ale dobrze całował, miał domek na wsi i delikatne, wypielęgnowane dłonie. Jak na ironię, rodzice również go akceptowali, więc właściwie dlaczego nie mieliby być szczęśliwi?

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

Powinnaś pisać Harlequiny!!!

Apsalar pisze...

to twoje jest? a dlaczego na soupie nie można komentować?

Anonimowy pisze...

Jeśli to fragment - zapowiedź - większej
całości - to wyczekuję na dalszy ciąg,
bo chwilowo - "za mało dałaś nam materii" do wyrobienia sobie zdania
i opinii ;).

W oczekiwaniu pozdrawiam!;)
-Marius

Bluegirl pisze...

moje, moje:) próba napisania czegoś większego. Za jakiś czas wrzucę więcej. Tymczasem pozdrowienia z Wielkiej Brytanii:)

Aps, na soupie można chyba komentować jak masz konto dopiero...

Time

Czas jest bezwzględny dla wszystkich bez wyjątku i po równo traktujący każdego. Płynie swoim trybem, stale ustalonym tempem. Sekundy, minuty...