31 grudnia 2009

Resolution

1. Zakochaj się!
2.Opanuj do perfekcji przyrządzanie wyśmienitego czekoladowego deseru.
3. ,,Raczej odnajdź siebie i wizytówkę własnego, niepowtarzalnego stylu, niż próbuj być w zgodzie z tym, co akurat modne" Dita Von Tesse
4. Zapisz się na lekcję tańca.
5. ,,Zamiast tylko marzyć, bądź jak marzenie" Stephen Jones
6. Chodź do kina w dzień.
7. Dzwoń do przyjaciół, zamiast pisać do nich SMSy.
8. ,,Trzeba podejmować ryzyko. Cud życia rozumiemy w pełni tylko wtedy, gdy pozwalamy zdarzyć sie temu, co nieoczekiwane" Paulo Coelho
9. Wysyłaj pocztówki.
10. ,,Słuchaj głośnej muzyki. Let your hair down" Pixie Lott
11. Chodź na tak dużo pikników, jak tylko możliwe i nie zniechęcaj się złą pogodą- urządź piknik na podłodze w swoim salonie.
12. Pofruwaj na kite'ach w wietrzny dzień.
13. Nagraj odgłosy lata i słuchaj ich na iPodzie, gdy dni są ciemne i zimne.
14. ,,Ubierz się...w bajeczny uśmiech, najwspanialszą z biżuterii i wiedz, że to Ty całkowicie kontrolujesz swoje życie" Donatella Versace
15. Znajdź nową, ulubioną piosenkę.
16. Użyj połyskującego cienia do powiek w deszczowy wtorek.
17. ,,Szczęście jest stanem umysłu. Radość jest stanem serca. Ja wolę radość!" Elle Macpherson
18. Kiedy nie wiesz, co zrobić- ubierz się elegancko.
19. ,,Wyraź swoją osobowość poprzez swój styl i paznokcie" Sophy Robson
20. Od czasu do czasu rob rzeczy, które Cię przerażają- by zafundować sobie zastrzyk endorfin, a później poczucie dumy.
21. ,,Odżywiaj się zdrowo, ćwicz regularnie i słuchaj naprawdę dobrej muzyki" Perez Hilton
22. Poświęć więcej czasu na myślenie. Ale nie przesadzaj!
23. Jeśli nikt nie kupuje Ci kwiatów- kup je sobie sama.
24. ,,Bądź przynajmniej tak zainteresowana tym, co dzieje się w Twoim wnętrzu, jak tym co dzieje się na zewnątrz. Jeśli uporządkujesz swoje wnętrze, na zewnątrz też wszystko się ułoży" Eckhart Tolle
25. Bądź uprzejma.


via: H&M Magazine, winter 2009

Niektóre punkty są banalne, inne śmieszne. Jeszcze inne mądre a kilka z nich wnosi ciepło. Trochę jak życie. Oby nadchodzący rok był dobry. Po prostu.

27 grudnia 2009

A flash

,,Moja matka zawsze powtarzała, że zaufanie przygotowuje grunt pod wybaczenie. Wiara i zaufanie są niezbędne, tworzą glebę, w której dopiero może zakorzenić się przebaczenie. Po nim zwykle następuje wdzięczność, która potrafi przybierać najróżniejszą postać”
,,Sto odcieni bieli” Preethi Nair

Rozumiem to tak. Na początku było przebaczenie i od przebaczenia się zaczęło. To znaczy, gdy stać mnie będzie na wybaczenie to wybaczę. Ale potem musi przyjść wdzięczność za coś, co musiałam przebaczać. I cykl się zamknie. Wdzięczność za coś złego to tak jak nadstawienie drugiego policzka. Boli, ale robi sens. Bo przecież po każdym dole, po każdej dolinie i upadku przychodzi góra, tęcza i radosny wybuch wulkanu. Bo zawsze po tym jak coś wali się nam na głowę, przychodzi ktoś lub coś, co nas ratuje od otchłani rozpaczy. I doceniamy to tylko dlatego, że przed chwilą świat runął nam w posadach.

Trudne, ale może warte zachodu?

13 grudnia 2009

Roll with the wind

Intensywność doznań, nieoczekiwane emocje, wybuchy radości, szybkie bicie serca. Karuzela. Głębokie spojrzenie. Dotyk. Łza. Kąciki ust.

And I don’t know for sure where this is going still. I hope for more. And more.

And now that you are gone I finally get a taste of freedom. Only problem is I don’t really want to be free.

Love is always for sale. Cause someone’s willing to pay.

Liryka, liryka. Tkliwa dynamika. Angelologia i dal.


Lecz pamiętaj, naprawdę nie dzieje się nic i nie stanie się nic aż do końca.

Widzę siebie w krzywym zwierciadle. I nie bardzo wiem jak patrzeć na siebie normalnie lub raczej tak jak patrzą na mnie ci wszyscy ludzie, których spotykam. Tydzień temu, kiedy spiesząc się do pracy nieomal wpadłam na pewnego starszego pana, który zamiast spopielić mnie wzrokiem spojrzał na mnie i powiedział : ,,O jaka śliczna buzia”. Najpierw spojrzałam na niego jak na kosmitę a potem się uśmiechnęłam. To wszystko trwało ułamek sekundy, ale nie po raz pierwszy zrozumiałam, że po prostu nie umiem przyjmować komplementów. Jakiś czas temu na imieninach Babci dawno nie widziana ciocia na mój widok zawyrokowała: ,,No babcia zobacz jak ta Ania wyładniała, szykuj kasę bo niedługo Ci się wnuczka żenić będzie”. Kilka dni temu myślami będąc jeszcze na koncercie Aleksandra Rybaka i śpiewając pod nosem ,,Funny little world” spotkałam moja sąsiadkę. Zamiast zwyczajowego dzień dobry dostałam: ,,Aniu już dawno miałam Ci to powiedzieć - jak pięknie wyglądasz”.

Bóg obdarzył mnie taką sobie urodą. Myślę, że nie jestem ani bardzo brzydka ani bardzo ładna. Jeśli nad sobą popracuję jestem w stanie wyglądać ładnie. Znośnie. Tak myślę, że raczej o wiele za często zwracam uwagę na moje mankamenty a nie na to, co jest dobre. Hm, właściwie to tą opinię mogłabym wypowiedzieć o dużej części tych miesięcy za mną. Powód? Pewnie jakaś cześć mojego mózgu nie jest odpowiednio dotleniana. Prawdopodobnie taka jedna mała żyła wrotna donosi to, co zwykle nosi w miejsce do tego nie przeznaczone. Prawdopodobnie w mózgu w ogóle nie ma żył wrotnych niosących tlen w miejsca do tego nieprzeznaczone ale wolę tą teorię niż pomysł, że świat czasem sprzysięga się przeciw mnie. Łatwiej walczyć z żyłą wrotna niż całym światem, prawda?

Ale chyba nic poza tym, poza tym ,,ładnie". Żadnych fajerwerków, żadnych omdlewających młodzieńców, żadnych adoratorów wyśpiewujących serenady(ok, był jeden, który zasypywał mnie różami). Miłość? Były dwie. Jedna umarła, druga odeszła przy okazji rozdeptując moje serce na dżem. Dosłownie. Czy będzie kolejna, ta prawdziwa? O z pewnością. Zgodnie z teorią, że nic w przyrodzie nie ginie tak i moje geny nie mogą zaginąć. Tylko jeszcze musi się znaleźć ktoś, komu te geny i cała reszta przypadną do estetycznego gustu.

Teoretycznie powinnam sama sobie zrekrutować męża/chłopaka/tragarza/towarzysza zakupów. W końcu jak powiedziała ostatnio moja szefowa, jestem teraz dojrzałym researcherem i świetnym materiałem na konsultanta. Tylko nie wiem jak w tym przypadku wyglądałaby kwestia zabarwienia emocjonalnego w stosunku do projektu rekrutacyjnego.

Jestem oazą spokoju. Wyluzowaną oazą spokoju na tafli jeziora. Wiecie jaką oazą, jak bardzo wyluzowaną i na jakiej tafli jeziora ;)

15 października 2009

Eyes wide shut

Życie jest dziwne. Nieustannie mieszają się między sobą smaki, zapachy, dźwięki tworząc mieszankę czasem wybuchową czasem euforyczną czasem po prostu zadziwiającą. Od pewnego czasu najzwyczajniej w świecie codziennie dziwię się światu i życiu. Bardziej mimowolnie niż będąc siłą sprawczą tych wydarzeń. Raczej wcielam się w rolę obserwatora uczestniczącego, w środku, w kotle wydarzeń, które sprawiają, że… dorosłość i dojrzałość nie brzmią już tak odlegle i nie są okrągłym słowem stosowanym na wszelkie okazje, gdy wypada wtrącić jakieś pełne słowo. Nie. To się jakoś dzieje mimo mnie i z moim cichym przyzwoleniem jednocześnie.

Odkrywam ostatnio magię, prostotę i czystą przyjemność, jaką może przynieść wymienianie listów z kimś, kogo uważam za przyjaciela. Może nie jest to taka przyjaźń typowa (choć czy przyjaźń tak jak związki można zaszufladkować?), to raczej pokrewieństwo sposobu myślenia, nadawanie na podobnych falach, mówienie podobnymi kodami. Lubię czytać coś, co zostało napisane specjalnie i z myślą o mnie. I lubię myśleć, że ktoś gdzieś tam o mnie myśli, może nawet troszczy w pewnym sensie. Lubię to uczucie takiego miłego ciepła, kiedy czytam każdy list. I zawsze czekam na kolejny. Ech…

Właściwie to oprócz P. raz na jakiś czas piszę listy do M. Moja przyjaciółka M. kilka razy uratowała mnie z psychicznych dołków, za co będę jej wdzięczna na wieczność. Wszystkie listy przechowuję, ale jeden, który napisała do mnie po jednym z moich głupszym wpisów na blogu jest dla mnie szczególny bo to tak jakby mówił do mnie Ktoś tam z góry. To ona a raczej On, który mówił przez nią uświadomili mi, że On nie da mi zginać. Że ta pewność, która od pewnego czasu we mnie jest, nie zniknie dopóki pokłada się tą pewność w Nim. W pewnym sensie uważam M. za mojego spowiednika a raczej jego żeńską wersję:) Jest w tym dużo prawdy, bo tematy naszych rozmów na ogół są z jednej strony życiowe a z drugiej niebiańskie. Sens? Zawsze jest.

Studiując 3 godziny w tygodniu a pracując 32 godziny w tygodniu człowiek się przewartościowuje. Wieczory się wydłużają, mistrzostwo świata osiągam w organizacji tygodnia z tylko jednym względnie wolnym dniem. Dochodzi do tego miecz katowski nad głową w postaci naukowej dysertacji na temat wpływu urlopów wychowawczych i macierzyńskich na rozwój kariery zawodowej kobiet i mężczyzn. Postaram się w niej udowodnić, że mężczyźni również mogą wychowywać dzieci po ich urodzeniu i jest to nawet wykonalne.

Tyle. Ach, moje paznokcie pomalowane na kolor malinowy są szekszi (jak mówi T.).

07 września 2009

Dieu Et Mon Droit

Zachwycił mnie. Swoją bezpretensjonalnością, bezpośredniością w wyrażaniu poglądów i zwyczajów, wielkimi planami na przyszłość i anegdotami z przeszłości, która nie zawsze była chlubna. Zauroczył mnie swoją posągową aparycją i bystrością zachmurzonego spojrzenia. Właściwie to trudno mu się dziwić, wiele już w ten sam sposób oczarował i wiele chciałoby się znów zagubić w jego bezbrzeżnych ramionach. Czasem jest szorstki i duszny w sposobie bycia, zawsze dużo się u niego dzieje, ale mimo to nie umiałam mu się oprzeć. Wiedziałam, że ta decyzja znów obciążona jest ryzykiem bólu i pewnie okupiona będzie potokiem łez tak wielkim jak Tamiza. Ale czego nie robi się dla miłości, nawet, gdy jest tak niepewna?

Nasze tete a tete trwało zaledwie dwa dni, ale nie żałuję ani minuty. Nie zawiodłam się na Londynie ani trochę. I choć poznałam tylko skrawek ogromu tego, co może zaoferować to ta cząstka dała mi piękne, bajecznie monarchiczne sny, stąpanie kilka centymetrów nad ziemią przez następne kilka miesięcy i całe mnóstwo wspomnień, tych mniejszych jak indyjska herbata kupiona pod Heathrow w sklepie prowadzonym przez Sikha i tych większych jak doznanie intelektualnej ekstazy przy zwiedzaniu Westminster Abbey. Wszyscy, którzy tam byli i po powrocie opowiadali o mieście, ze jest ciekawe i warte zobaczenia, ale nie ekscytowali się nim zbytnio. Szczerze mówiąc, zazdrościłam każdej osobie, z której ust słyszałam te opowieści i chciałam je sama zweryfikować. Jednak od kilku lat, kiedy to Londyn stał się moim marzeniem, coś zawsze przeszkadzało by je spełnić. Brak czasu, brak pieniędzy, brak mieszkania, brak kompana do wyprawy. Rozwiązanie w tym roku okazało się prostsze niż myślałam, jeszcze raz przekonując się o słuszności powiedzenia, iż najprostsze rozwiązania są zwykle najlepsze.

Chcę jeszcze tam wrócić, zobaczyć więcej, poczuć więcej i chłonąc i sycić oczy tą architekturę, tych ludzi, którzy są sami w sobie osobnymi historiami, znów podziwiać ich często wyszukany styl i niepowtarzalny smak przy wyborze ubrań, usiąść w St. James i obserwować gęsi, przejść się po City i podejrzeć jeden z większych ośrodków biznesu na świecie, znowu napić się cydru i zjeść ciasto marchewkowe, zobaczyć klejnoty koronne w Tower i znowu obejrzeć wystawę azjatycką w British Museum. A hol w British Museum zwiedziłabym jeszcze raz, dokładniej, bo to właśnie tam tańczył Hrithik Roshan w K3G. Jako histeryczna fanka owego aktora, muszę te schody jeszcze raz zobaczyć.

Na osłodę brutalnego rozstania z Londynem dostałam Windsor, Cardiff, Brighton, Bath, klify w Eastbourne, Caerphilly Castle, Stonehenge i Arundel Castle. To chyba sprawiedliwa zapłata za porzucenie, gdyby tak kończył się każdy związek, na świecie prawie nie istniałyby samobójstwa z miłości, depresja i chandra. Mogłabym o każdym z tych miejsc napisać, że było cudowne i fascynujące na swój tylko sposób. W Windsorze rezyduje Królowa, co jest dla mnie wartością samą w sobie a pod zamkiem stoi piękny, majestatyczny, wykonany z brązu pomnik królowej Wiktorii, która z godnością będzie tam stać na wieki. Royal Pavilion w Brighton to wariacja na temat azjatyckich zainteresowań króla Jerzego IV- gdyby moje zainteresowania musiałby być pokazane w postaci jednego obrazka, pokazałabym Royal Pavilion, bo zawiera się tutaj monarchia, Wielka Brytania, historia, Indie, morze, czyli duża część tego, co uwielbiam. Bath to klasyka wiktoriańskiej architektury i to tutaj przez kilka lat mieszkała Jane Austen. Mogłam wejść po tych samych schodach, po których ona wchodziła. Czy to nie jest cudowne? Klify w Eastbourne to taka mała Grecja, przejrzyście lazurowa woda, przestrzeń, malownicze igranie słońca z chmurami i wrażenie, że ziemia może się pode mną osunąć w ciąg kilku chwil. Arundel Castle czyli rodowa siedziba książąt Norfolk to żywa historia, głównie z powodu zamieszkiwania przez Norfolków części zamku. Sam gmach jest apoteozą moich wyobrażeń o zamku idealnym- romantyczny, ale jednocześnie masywny, z pięknym, rozległym ogrodem, wnętrzami przyprawiającymi o zawrót głowy. Z salą balową, w której nogi same podrywają się do tańca gdyby nie obsługa muzealna. I prawdziwy, najprawdziwszy tron koronacyjny królowej Wiktorii wystawiony w jednej z sal tak, że niemal można go dotknąć. To wszystko sprawia, że te postaci, tak historyczne, legendarne i odległe stają się trochę bliższe i ma się wrażenie, że stoją obok nas.

Teraz tylko muszę wymyślić sobie nowe marzenie podróżnicze :) Właściwie wybór jest bardzo prosty- Indie.

29 sierpnia 2009

Against all odds p.2

Tak więc Laura się spieszyła, dopasowana w talii spódnica w kolorze pudrowego różu tańczyła wokół jej kolan a pierś przykryta śnieżnobiałą bluzką z wykrochmalonym kołnierzykiem podnosiła się i opadała w rytm szybkiego oddechu. Laura biegła a nie lubiła w tym momencie owej czynności z kilku powodów. Po pierwsze, miała na nogach buty na obcasach, po drugie, już czuła, że jej wysiłki nad ułożeniem sobie schludnej fryzury spełzły na niczym bo niesforne kosmyki zaczęły żyć na wietrze własnym życiem i po trzecie, lało jak z dziurawego wiadra a to nie sprzyjało zachowaniu spódnicy w stanie nieskazitelnym. Laura nie była pedantką. Była perfekcjonistką i zawsze pilnowała by jej ubrania pasowały do siebie kolorystycznie, książki na półce ułożone według rozmiarów a spóźnienia jedynie efektowne a nie irytujące. Wyznając kult porządku i ładu Laura nigdy nie pozwalała sobie na szaleństwa a jedyną ekstrawagancją na jaką sobie pozwoliła była ogromna broszka z szafiru kupiona na targu staroci. Można powiedzieć, że jedyną słabością Laury był jej zawód, dzięki któremu zarabiała na siebie i była w miarę niezależna. Bycie pisarką w czasach kiedy to mężczyźni święcili tryumfy we wszelkich dziedzinach od chemii po malarstwo nijak nie pasowało do oficjalnego porządnego wizerunku panienki z dobrego domu. Na razie były to tylko krótkie opowiadania pisane pod pseudonimem Lukas Clearwater i publikowane w popołudniówkach. Kilka lat temu wydano nawet zbiór jej krótkich form a czasem zdarzało jej się przemycić gdzieś jakiś wiersz czy bajkę dla dzieci ale potajemnie Laura pracowała nad powieścią godną pani Austen. Wielki, epicki romans, ponadczasowy, łamiący gdzieniegdzie ustalone tabu. W głębi serca marzyła o pozwoleniu sobie na odrobinę niczym nie skrępowanej wolności i uwolnieniu się z konwenansów, ale nigdy nie zdobyła się na odwagę by te pragnienia spełnić. Może brakowało jej silnego bodźca. Może brakowało jej doświadczenia.

Wiliam Rochester również się spieszył. W kawiarni u zbiegu ulic Myfair i Sundell czekał na niego śliczny, blond włosy anioł o sarnim spojrzeniu. Jedynym problemem było to, że Will za nic w świecie nie mógł przypomnieć sobie jak ów anioł ma na imię. Jenny, Clara, Emma? Nigdy nie miał pamięci do imion a tym bardziej imion kobiet, którymi aktualnie się zajmował a raczej które aktualnie umilały mu czas. Tak więc Will się spieszył a poły jego idealnie skrojonego surduta tańczyły na wietrze. Stwierdził, że wybierając się w drogę pieszo popełnił taktyczny błąd. Coraz mocniej zacinający deszcz niweczył jego wysiłki w celu wypracowania idealnie wypolerowanych butów. Parasol został oczywiście w kawalerskim mieszkaniu Willa na przedmieściach Londynu. Nie pasował do większości jego ubrań, więc zwykle pilnował jego skromnego acz wyszukanego i wysmakowanego dobytku. Will nie był pedantem. Nie był też wymuskanym maminsynkiem. Przeciwnie. Był ekscentrykiem i chlubił się tym. Jeden z przejawów tej cechy, rzeźbiony zegarek z tarczą wysadzaną małymi rubinami zawieszony na srebrnym łańcuszku wskazywał, że właściciel jest już mocno spóźniony i jeżeli blond anioł posiadał nieograniczone wręcz pokłady cierpliwości to jeszcze na niego czekał. Jednak nie było mu dane dowiedzieć się tej fascynującej prawdy, bo zza rogu niczym rozjuszona, spiesząca się do wodopoju gazela wyskoczyła pudrowo różowa chmura i dosłownie staranowała Willa tak, że oboje wylądowali na chodniku. Chmura czy też gazela była płci pięknej, była mokra od deszczu i niewątpliwie chciała na kimś rozładować swoją niepohamowaną złość na ten fakt.
-Z łaski swojej proszę uważać jak Pan idzie. Teraz jestem jeszcze bardzie mokra niż wcześniej a na dodatek brudna. Oczu Pan nie ma? Stracił Pan wzrok pod Waterloo? Zazdrosna kochanka wypaliła je Panu kwasem?- Laura nie mogła pohamować irytacji, chociaż zwykle była oazą spokoju. Teraz jednak niezdarność owego mężczyzny doprowadzała ją do pasji. W środku gotowała się na tego nieokrzesanego gbura.
-Pragnę zauważyć droga Pani, że to Pani na mnie wpadła i to przez Panią mam teraz mokre spodnie w bardzo strategicznym miejscu. Oczy posiadam a jakże, dobrze mi służą, ale niestety nie uchroniło mnie to przed wpadnięciem na Panią bo nie przywykłem do uciekania przed żywym taranem. Pod Waterloo nie byłem, być może mój zegarek pamięta tamte czasy a kochanki nie posiadam, wypraszam sobie. Za dużo problemów z utrzymaniem i zbyt wiele hałasu. - Will zirytowany obiegł wzrokiem przyczynę swojego nieplanowanego postoju.

02 sierpnia 2009

Against all odds

Najdroższa Lauro,

Nie mam nawet pewności, że przeczytasz ten list. To już rok. Trzysta sześćdziesiąt pięć dni odkąd widziałem Cię po raz ostatni. Miałaś wtedy na sobie tę prostą, jedwabną sukienkę w kolorze szmaragdu, która tak cudownie podkreślała Twoje oczy. Płakałaś. Co ja mówię. Rozpaczałaś. Całe Twoje policzki były zalane łzami a oczy nie były już jasno zielone a granatowe.

Chciałbym, żebyś mi wybaczyła. Mimo wszystko.

Will


Te kilka słów, te kilka zdań tak nieporadnie napisanych jego ręką. Tak przesłodzone. Tak jakby nic się nie stało a jakby ten list miał wszystko załatwić. Czy istnieją granice wybaczania? Czy po tym wszystkim można tak po prostu napisać list? Pożółkły kawałek papieru leżał na kolanach Laury i ciążył jej niemiłosiernie, mimo że właściwie nic nie ważył. Może tylko symbolizował te tysiące nieprzespanych nocy, przepłakanych poranków i dziesiątków tysięcy chwil, kiedy zastanawiała się co zrobiła nie tak. Chociaż nie ona pierwsza i nie ona ostatnia. Ktoś kiedyś tak to ustawił żeby kobiety cierpiały z miłości rycząc w poduszkę a mężczyźni chodząc na wódkę i zwierzając się barmanowi. Proste jak włos Mongoła. Właściwie ten list pochodził jakby z innego świata, jakby napisał go ktoś inny. Patetyczny do potęgi. Nie ten Will, który twierdził, że to właśnie ona jest cholerną miłością jego życia i nie ten Will, który wmawiał jej, że spotkanie jej było jak znak od Boga. Nie, tamten Will był… no właśnie, jaki był? Dumny, butny, zawadiacko patrzący tymi swoimi kryształowo błękitnymi oczami spod wpół przymkniętych powiek, zawsze z gotową odpowiedzią na każde pytanie, nie ważne czy z dziedziny fizyki termojądrowej czy po prostu szeroko pojętego życia. Gdy jej nie znał to obracał wszystko w żart, opowiadał anegdotkę o złamanej nodze w czasie maratonu albo uśmiechał się zabójczo a wszystkie osobniczki płci pięknej, choć niekoniecznie zawsze mądrej mdlały z wrażenia. Dusza towarzystwa i idealny kandydat do sprowadzania kłopotów na grzeczne i porządne dziewczynki.

Taki w skrócie był William Rochester i takim poznała go Laura Gilliam pewnego zimowego wieczoru. Już była spóźniona, czekał na nią Peter, jej narzeczony, z którym za kilka miesięcy miała wziąć ślub i zamierzała być z nim nieprzyzwoicie wręcz szczęśliwa. Taki przynajmniej miała plan. Nie była stuprocentowo pewna czy akurat Peter był najlepszym materiałem na tego rodzaju życiowe eksperymenty, ale dobrze całował, miał domek na wsi i delikatne, wypielęgnowane dłonie. Jak na ironię, rodzice również go akceptowali, więc właściwie dlaczego nie mieliby być szczęśliwi?

07 lipca 2009

***

Łukasz by żył gdybym nie pojawiła się w jego życiu. A gdybym była bardziej przebojowa i mniej ułożona to S. by mnie nie zostawił i to wszystko nie wypalałoby mnie do tej pory od środka. Bez sensu.

20 maja 2009

Water

Kiedyś a było to bardzo dawno temu, prawie całą epokę temu, czyli jakiś rok temu napisałam, że wstydzę się kochać Ł. Że po kilku miesiącach od naszego rozstania nie udaje mi się o nim całkowicie zapomnieć. Że pozwalam sobie masochistycznie cierpieć zamiast ruszyć z miejsca. Cóż. Historia wręcz uwielbia się powtarzać, bo dziś mam ochotę napisać dosłownie to samo. Tylko imię księcia się zmieniło. I ciągle mam nadzieję, że mi to samo przejdzie bez uciekania się do radykalnych środków. Nie wiem. Może ten związek i to rozstanie było po prostu o wiele bardzie fajerwerkowe i spektakularne niż te inne? Może te jedyne w swoim rodzaju łzy jakoś wypaliły mi w pamięci i psychice ślad? Właściwie nie pamiętam żebym kiedykolwiek tak płakała. To były łzy, których nie można było uspokoić. Tak jakby chciały żyć własnym życiem, jakby chciały od razu, po kilku minutach od postawienia mnie przed faktem dokonanym zmyć to uczucie.

Nie, nie usprawiedliwiam się, nie błagam, nie proszę, niczego nie oczekuję i notka nie ma na celu wzbudzenia litości. Po prostu… myślałam, że proces całkowitego składania się do kupy potrwa szybciej, że przecież nie warto się tak zadręczać. Tu przeceniłam swoje możliwości autoregeneracji.

Jednak we wtorek wieczorem zdarzyło się coś cudownego. Tak jakby Bóg dosłownie położył mi rękę na ramieniu i szepnął: ,,Spójrz tam, to dla Ciebie. Wcale o Tobie nie zapomniałem, tak wyszło, że swoje przecierpiałaś, żeby przeżyć właśnie to. Czyż nie jest piękne?”

- Ależ jest. Tylko z tego oszołomienia jeszcze nie mogę zebrać myśli. Ale tak. Jest fascynujące, piękne i sensualne.

04 maja 2009

Efekt sukienki / Dress efect

Może moja obserwacja nie jest zbyt odkrywcza ale na własny prywatny użytek ukułam sobie termin ,,efekt sukienki’’ czyli tą ciekawą kobiecą właściwość ściągania na siebie spojrzeń przypadkowo spotykanych mężczyzn czy to na ulicy, czy to w autobusie o wiele częściej gdy kobieta ma na sobie spódnicę czy sukienkę. Sukienka taka nie musi być krótka, wystarczy do pół łydki. Oczywiście to wszystko zależy od całości, jaką dana kobieta prezentuje, od figury, włosów, dodatków w postaci biżuterii, szalu, perfum, makijażu, torby, butów i tego typu szczegółów, na które dziewczyny zwracają uwagę w sensie technicznym a dla mężczyzn są pewnie albo nieistotne albo niedostrzegalne w tym sensie, że patrzą na całość a nie na części całości. Jednak zauważyłam na własnym przykładzie, że z jednej strony wkładając spódnicę czy sukienkę od razu czuję się 50% razy więcej kobietą a z drugiej strony 50% spotykanych mężczyzn lustruje mnie od stóp do głów. Nie wiem, co myślą, możliwe, że to, co widzą im się nie podoba, ale fakt jest faktem, że tych spojrzeń na sobie czuję więcej niż gdybym założyła spodnie. Moja teza, że kobieta w sukience przyciąga więcej męskich spojrzeń niż kobieta w spodniach może być poparta takim argumentem, że po prostu kobiety powszechnie chodzą w spodniach czy to dżinsach czy takich od garnituru a rzadziej w sukienkach i widok sukienki na kobiecie automatycznie przyciąga spojrzenie. Może też być tak, że mężczyźni po prostu lubią patrzeć na kobiety w sukienkach. Podobno mężczyźni są prości. Tak przynajmniej niektórzy reprezentanci tego gatunku mi mówili.

Nie zmienia to faktu, że zaczynam wyznawać kult sukienki. Chociaż do bycia zgrabną trochę mi brakuje to zakładając sukienkę czy spódnicę od razu czuję się ładniejsza, bardziej kobieca i pewniejsza siebie. Dodać do tego buty na obcasie, oczywiście dobrze dobrane- w takich butach trzeba umieć chodzić i nie być niewolnikiem mody, czyli chodzić na niebotycznych wręcz szpilkach tylko dlatego, że to jest modne i katować się każdym wykonanym krokiem. Obcasy tylko wtedy dodają pewności siebie i powabu gdy umiemy w nich pewnie chodzić. No i sylwetka robi się bardziej wysmukła, jakoś całe ciało stara się wyglądać jak najlepiej. No i tak wyposażoną można ruszać na podbijanie świata:)

Chociaż ciągle muszę walczyć ze sobą i ciągle na nowo zaczynać akceptować własne ciało to właśnie sukienki bardzo w tym procesie pomagają. Sprawiają, że czujesz się trochę jak księżniczka na balu albo młoda dama z wiktoriańskiej Anglii. Czego sobie życzę z całego serca. Księżniczki, Anglii, serca, balu i akceptacji.

27 kwietnia 2009

,,Porter kobiecy" Wisława Szymborska

Musi byc do wyboru.
Zmieniać się, żeby tylko nic się nie zmieniło.
To łatwe, niemożliwe, trudne, warte próby.
Oczy ma, jeśli trzeba, raz modre, raz szare,
czarne, wesołe, bez powodu pełne łez.
Śpi z nim jak pierwsza z brzegu, jedyna na świecie.
Urodzi mu czworo dzieci, żadnych dzieci, jedno.
Naiwna, ale najlepiej doradzi.
Słaba, ale udźwignie.
Nie ma głowy na karku, to będzie ją miała.
Czyta Jaspersa i pisma kobiece.
Nie wie, po co ta śrubka i zbuduje most.
Młoda, jak zwykle młoda, ciągle jeszcze młoda.
Trzyma w rękach wróbelka ze złamanym skrzydłem,
własne pieniądze na podróż daleką i długą,
tasak do mięsa, kompres i kieliszek czystej.
Dokąd tak biegnie, czy nie jest zmęczona.
Ależ nie, tylko trochę, bardzo, nic nie szkodzi.
Albo go kocha, albo się uparła.
Na dobre, na niedobre i na litość boską.

15 kwietnia 2009

Rondo Alla Turca- W.A. Mozart

To nie jest normalne. Inspiruję się własnymi słowami i z nich czerpię siłę. Podbudowuję się własnymi zdaniami, napisanymi kilka lat temu tu w Thoughts And Wishes.

Autorko tego bloga z roku 2005, 2006 i 2007 dziękuję Ci, że jesteś i dziękuję Ci, że te słowa napisałaś i je opublikowałaś! Dziękuję Ci, że nie bałaś się pewnych uczuć wyrazić, że nie bałaś się opisać złości, nieopisanej radości i miłości. Że nie bałaś się opisywać lęku, strachu i tak doskonale wyraziłaś moje tęsknoty. Dzięki temu wiem, jakich błędów już nie popełnić i co zrobić by czerpać z tego wszystkiego satysfakcję, żeby pozornie problematyczne sytuacje były dla mnie źródłem nieograniczonej radości.

Autorko tego bloga z roku 2005! Dzięki temu, że istniałaś mogę docenić siebie dzisiaj. To, kim się stałam przez te kilka lat. To, co mam i to czego nikt i nic nigdy mi nie odbierze. To czego nie mam też. Ale to raczej w formie celu i dążenia, w formie światełka latarni na bezkresnym widnokręgu. Dziękuję Ci, że byłaś i że jesteś.

S. kiedyś powiedział, że zakochał się w moich słowach. Nie wiem dokładnie, w których, nie wiem właściwie dlaczego, może dostrzegł, że był tak samo jak ja niedojrzały. Tak mi się to skojarzyło. Może niepotrzebnie.

Dzieje się. Bardzo dobrze się dzieje. Ale o tym cicho sza.

09 kwietnia 2009

Crossings

Ostatnio ciągle kogoś spotykam. I każde z tych spotkań pomimo, że właściwie przypadkowe i niespodziewane to napawa mnie miłym poczuciem życia i ciągle na nowo rozbudza te pokłady entuzjazmu i zwyczajnej, szczerej radości z życia, które gdzieś po drodze przez ostatnie dwa miesiące zagubiłam a które usilnie staram się odbudować.

Zacznijmy więc od spotkania z J. J., kolega z podstawówki i gimnazjum, nigdy specjalnie nie utrzymujący ze mną kontaktów, wręcz nawet unikający. Taki typ. Właściwie to kilka razy spotykałam go w autobusie ale widząc spuszczony wzrok i usilne próby bycia niewidzialnym, odpuszczałam nawet krótkie cześć. Teraz było inaczej bo J. właściwie na mnie wpadł co musiało skończyć się tym, że się odwrócił, spojrzał na mnie i grzecznie się z nim przywitałam. Nie chcąc wypaść na niewychowaną próbowałam zagaić uprzejmą konwersację, w której to sztuce szkolę się już któryś rok. Niestety, muszę chyba wziąć jakiś private tutoring bo nie udało mi się wciągnąć go w jakąś dyskusję. J. wydawał się spięty tym, że w ogóle mnie widzi. Że musi się odezwać. A wydawało mi się, że to ja jestem mistrzynią w konkurencji nieśmiałość na czas. Myliłam się.

Drugie spotkanie to spotkanie z M. również w autobusie. M.- kolega z podstawówki i gimnazjum oraz sąsiad z ulicy. Lubię M. bo można z nim pogadać. Może dlatego, że sam ma dużo do powiedzenia, w kilku kwestiach się nie zgadzamy ale generalnie toczy się dyskusja. M. jest inteligentny i oczytany- to punktuje kiedy rzucasz aluzję na temat leseferyzmu czy innego izmu. Czasem nawet ożywiona dyskusja kiedy M. notorycznie myli stosowane nauki społeczne z resocjalizacją. Ale myślę, że to z przekory. Próbowałam mu zabłysnąć moją wiedzą z zakresu ustawodawstwa dotyczącego trzeciego sektora no i chyba mi się udało. No i może kiedyś w końcu pójdziemy na tą kawę;)

Trzecie spotkanie to rozmowa z K. pod pomnikiem Kopernika. Właściwie byliśmy umówieni ale nie na pogaduchy. A wyszło na to, że przez godzinę rozmawialiśmy o Estetach, Łukaszu, życiu, miłości, planach… K. pisze opowiadanie i miałam to szczęście, że dał mi do przeczytania fragment roboczej wersji. Muszę przyznać, że w K. drzemie talent pisarski i mówię to najzupełniej szczerze. Podoba mi się mieszanie stylów, epok i kultur. Podoba mi się ironia, humor i słowo kruczoczarny. Podoba mi się, że całość jest utrzymana w konwencji anime choć gdybym nie miała tej wiedzy na temat Japonii jaką mam to czasem ciężko by mi było zrozumieć o co kaman. Na szczęście związki uczuciowe z dwoma japonistami, tata pasjonat Japonii oraz przyjaciółka japonistka robią swoje:) Opowiadanie K. jest jak diament- oszlifowany zacznie błyszczeć. No a wyrażenie ,,drgania z taką częstotliwością jak łóżko nimfomanki” po prostu rządzi:)

I tylko spotkanie z S. w tak pięknych okolicznościach przyrody napawa mnie niesmakiem. Chciałabym by było inaczej. Chciałabym by jego osoba była mi po prostu obojętna. Niestety. Jeżeli on sam nazwał nasz związek ,,tą sprawą” to cóż więcej mogę dodać? I wiem, że powinnam zakończyć ten temat. Ale na pewnych tematach można się doktoryzować, publicznie zhabilitować, napisać epopeję narodową a i tak zostałoby jeszcze trochę na pyknięcie kilku sonetów, dwóch trenów, eseju i pół felietonu. Ironicznego do szpiku.

01 kwietnia 2009

Shaman's blues

Boże, daj mi siłę, abym zmieniała rzeczy, które zmienić można i trzeba, daj pokorę, bym pogodziła się z rzeczami, których zmienić się nie da, i daj mądrość, abym potrafiła odróżnić jedne od drugich.

[w:] Szymon Hołownia ,,Ludzie na walizkach"

Jestem uparta, krnąbrna i na prawie wszystko mam swoją własną odpowiedź. Zwykle postrzegam wydarzenia i ludzi przez pryzmat siebie. ,,Skoro ja jestem zły, inni też" [w:] sms od T.G. Skoro coś się nie udaje to jest moja wina, to ze mną coś jest nie tak, to ja nawaliłam. Przywiązuję się do własnych odczuć, przyklejam się do szóstego zmysłu i raz na tydzień z chęcią wyszłabym z siebie i popatrzyła na wszystko z boku.

Czasem w życiu zdarza się tak, że niebo wali nam się na głowę, przekonania roztrzaskują się o podłogę a wiara w dobro, piękno, wolność, miłość i darmową herbatę dla wszystkich chwieje się w posadach. I co wtedy? czy wtedy też należy szukać odpowiedzi w sobie? We własnym bijącym ze strachu i upokorzenia sercu?

Nigdy nie byłam specjalnie mądra. Co najwyżej niezwykle pracowita i niejako inteligentna. Na szczęście też, nie twierdzę, że znam odpowiedź na każde pytanie, nie odnalazłam jeszcze idealnej drogi do Ciebie Boże, nie silę się na zbawianie świata i przez myśl mi nie przechodzi by myśleć i decydować za innych. I nie jestem w stanie pomóc ludziom otrząsnąć się z ich cynizmu.

I nigdy niczego nie oczekiwałam.

22 marca 2009

,,Almost lover" Fine Frenzy

Your fingertips across my skin
The palm trees swaying in the wind
Images
You sang me Spanish lullabies
The sweetest sadness in your eyes
Clever trick

Well, I never want to see you unhappy
I thought you'd want the same for me

Goodbye, my almost lover
Goodbye, my hopeless dream
I'm trying not to think about you
Can't you just let me be?
So long, my luckless romance
My back is turned on you
Should've known you'd bring me heartache
Almost lovers always do

We walked along a crowded street
You took my hand and danced with me
Images
And when you left, you kissed my lips
You told me you would never, never forget
These images

No

Well, I'd never want to see you unhappy
I thought you'd want the same for me

Goodbye, my almost lover
Goodbye, my hopeless dream
I'm trying not to think about you
Can't you just let me be?
So long, my luckless romance
My back is turned on you
Should've known you'd bring me heartache
Almost lovers always do

I cannot go to the ocean
I cannot drive the streets at night
I cannot wake up in the morning
Without you on my mind
So you're gone and I'm haunted
And I bet you are just fine

Did I make it that
Easy to walk right in and out
Of my life?

Goodbye, my almost lover
Goodbye, my hopeless dream
I'm trying not to think about you
Can't you just let me be?
So long, my luckless romance
My back is turned on you
Should have known you'd bring me heartache
Almost lovers always do

17 marca 2009

Writings from the apple tree.

Zmokłam dziś niemiłosiernie. Nic to, kobieta pracująca żadnej pracy się nie boi a deszcze niespokojne również nie są jej strasznie. Próbowałam znaleźć dziś grób Łukasza. To no avail. Nic to, ważne, że miałam dobre chęci i przez dwie godziny spacerowałam sobie po cmentarzu próbując przypomnieć sobie gdzie staliśmy dokładnie miesiąc temu. Zabawne, wstałam dziś z takim dziwnym, nieracjonalnym zamiarem odwiedzenia Łukasza a dopiero pod samym cmentarzem zdałam sobie sprawę i ta myśl uderzyła mnie z prędkością tego gradu, który zaczął właśnie padać, że to dokładnie okrągły miesiąc od pogrzebu. Cóż Boże, to przecież Ty jesteś specjalistą od dawania znaków. To otwarcie się przede mną drzwi kościoła na placu Trzech Krzyży kilka dni temu delikatnym podmuchem wiatru również było interesujące, przyznaję. I wiesz, co? Bardzo mi się te znaki podobają. Sprawiają, że chce mi się śmiać i krzyczeć z tej niewysłowionej radości nad Twoim cudami, nad Twoimi dziećmi, tak bardzo niedoskonałymi w swojej doskonałości.

Chociaż na zewnątrz wciąż jest zimno i wietrzno to zeszła sobota była doprawdy wiosenna, jakby ziemia otrzepywała się z tych liści, w które się zagrzebała zapadając w zimowy sen. Najpierw była lekcja tańca bollywoodzkiego z A. gdzie udowodniłam, że do Hemy Malini mi jeszcze daleko ale sił i chęci mi nie brakuje a alapadmę robię tak, że mucha nie siada:) Potem świętowaliśmy po raz drugi urodziny M. Tydzień temu świętowaliśmy to wiekopomne wydarzenie uroczą i pełną pysznego jedzenia(ciasteczka maślane!) domówką, teraz wybraliśmy się na Stare Miasto. Nasz wybór padł na Keks, stylową kawiarnię na rynku gdzie zajęliśmy prawie wszystkie stoliki(których jest tam chyba z sześć…). No cóż, w końcu było nas chyba z dziesięć osób. Jak to zwykle bywa u Estetów, gadaliśmy o ważkich sprawach tego świata czyli o tym czemu kobiety się malują i czy istnieje tradycyjna mudra w tańcu bharatanatyam na ,,błąd pliku Dll”. Chyba nie istnieje, obawiam się, ale tradycyjny znak na pisanie na klawiaturze już tak:) Następnie się ściemniło więc postanowiliśmy podbijać naszym urokiem plac Zamkowy gdzie uskuteczniliśmy świetną sesję zdjęciową z watą cukrową sponsored by A. którego wielbię za to, że jest. Sesja zdjęciowa nie wyczerpała atrakcji wieczoru toteż przenieśliśmy się na znaną miejscówkę czyli do mieszkania M. i B. za którą to gościnę podziękowaliśmy poniekąd zasiedziawszy się do późna:) Oczywiście była herbata(kokosowa!), wino, szampan(a jakże!), ciasteczka, występ taneczny A., oglądanie zdjęć ze Starówki(tradycyjna u nas meta impreza) i wiele wiele innych… tak więc, niezmiennie jestem oddaną fanką Estetów.

I wiesz, co jeszcze Boże? Modlę się o pokorę dla niektórych ludzi. O umiejętność spojrzenia dalej niż czubek własnego nosa, potrzeb, wygórowanych aspiracji i mylnego przeświadczenia o własnej offowości. Grow up.

08 marca 2009

Imagine

Wyszło słońce. Wczoraj wieczorem, w nocy, rano też i cały czas jeszcze świeci. Może nie jestem retro chłopcem, ale też lubię pociągi i dworce. Taki symbol zmiany, fizycznej i tej metafizycznej. Pociągi odjeżdżają, przyjeżdżają, zabierają ludzi do domu, do pracy, na spotkanie, na wakacje i w nieznane. Zmienia się krajobraz za oknem, nieczęsto zmieniają się myśli, postawy i spojrzenia. Ludzie spieszący się na pociąg, czekający na zbawienie na dworcu, zabijający czas błądzeniem w myślach lub przeciwnie niemyślący o niczym a jedynie wypowiadający bezgłośną modlitwę o upragniony przyjazd pociągu. Historie pociągowe, obserwacje, ukradkowe spojrzenia, gesty, mikroświat dworców i pociągów. Tych dwoje na stacji Warszawa Wileńska witających się po długim okresie odosobnienia. To jej spojrzenie mówiące jak bardzo czekała na jego przyjazd. Ta młoda dziewczyna podobna do Hinduski, ze słuchawkami na uszach i z torbami pełnymi aspiracji. Te dwie osiemnastolatki z żółtymi tulipanami wracające z centrum na przedmieścia, z jednego świata w drugi. Ci zaspani pasażerowie w kolejce o piątej rano. Jedni otuleni jeszcze snem, inni otuleni procentami.

Potem jeszcze ta para na Starówce, wyzywająca się od najgorszych, próbująca krzykiem obudzić samego Zygmunta. I ta cudowna cisza samego Placu Zamkowego… Ten zapierający dech w piersi widok Wisły, miasta śpiącego jeszcze a jednocześnie powoli budzącego się do życia, te światła, ten zapach kadzideł pod Świętą Anną. To miasto, tak znane a jednocześnie oferujące jeszcze tak wiele do odkrycia, do przeżycia i zobaczenia. Codziennie zachwycać się zwykłymi rzeczami, zwykłymi widokami, zwykłymi miejscami i osobami, które o innej porze dnia, w innym kontekście nabierają nowego sensu, nowego znaczenia i stawiają przed nami nowe doświadczenie. Zachwycać się zwykłym życiem. Bo nie ma innego. Jest przez chwilę, bo jest nowe i nieznane, ale potem staje się dla każdego z nas nasze i zwykłe. I wcale nie zmienia to jego niezwykłości i wartości. I to od nas zależy jak bardzo uczynimy je niezwykłym, wartościowym i fascynującym. Nie trzeba intensywnie podróżować przez następne dziesięć lat, nie trzeba ciągle szukać nowych wrażeń, nie trzeba ciągle chcieć więcej, nie trzeba być na siłę lepszym i mądrzejszym niż się jest. Więcej pokory przed tym, co się naprawdę ma. Bo to może prysnąć w ciągu jednej sekundy. Więcej pokory przed Tym, który naprawdę wie lepiej.

03 marca 2009

Mirror, mirror on the wall...

Brzydzę się tych trzech miesięcy hipokryzji. Nienawidzę siebie za to, że pozwoliłam sobie mu uwierzyć. Odruch wymiotny powoduje we mnie własna naiwność uwierzenia w siebie i we własne możliwości. Co ja sobie myślałam? Że naprawdę jestem taka cudowna, wspaniała, piękna, inteligentna, idealna? Że naprawdę spotkanie mnie było dla niego ważne? Że te wszystkie słowa o zmienianiu się, pozbawianiu się cynizmu, stawaniu się dobrym człowiekiem, posiadaniu ideałów, kochaniu mnie taką, jaka jestem były prawdą? Ja przecież nie jestem taka nawet w jednym procencie. Przecież nie jestem jakimś aniołem miłosierdzia, zjawiskiem, cudem, znakiem, przeznaczeniem, impulsem. Jestem nikim. Cieniem.

I nie potrafię za cholerę uporać się z tym bólem. To mnie spala od środka. Nie pozwala swobodnie oddychać. Wynajduję sobie różne zajęcia żeby tylko nie myśleć. Żeby nie analizować co zrobiłam źle, co było nie tak, co zrobiłam za szybko a czego nie zrobiłam. Z nocnych, bezsennych analiz wychodzi niewiele. Że ja jestem nic nie warta, że nie ma na świecie osoby, która jest w stanie mnie pokochać, że nawet jeśli jest to po krótkim okresie czasu stwierdza, że jednak nie. Czyli standard.

Tak, wiem, że jest kilka fajnych rzeczy na tym świecie. Ba, jest nawet na tym świecie kilkoro najcudowniejszych, najlepszych ludzi na świecie, którzy potrafią zamienić zwykłą kawę w skrzącą dowcipem i radością rozmowę o urywanych jajach a zwykły spacer po lesie Kabackim w moje własne, prywatne katharsis.

Czasem jeszcze płaczę. Nie potrafię jeszcze przestać. I najgorsze w tym wszystkim jest to, że on nie jest wart żadnej mojej łzy. Mimo to otwory łzowe raz na jakiś czas się otwierają. Otwierają się też ciągi myślowe o beznadziei, o tym poczuciu własnej wartości, które kiedyś tam było na normalnym poziomie ale szybko opadło poniżej wszelkich dopuszczalnych wskaźników. Leży HDI, DPI, BAEL, DVD, VCR, OTC, RX, RKS, ONZ, UE, EKG, USG, PH i tak dalej aż do skończenia świata.

15 lutego 2009

...

Już nie liczę przepłakanych nocy, nie liczę rzucanych w przestrzeń pytań ,,dlaczego?”, wbijania paznokci w skórę, żeby tylko przekonywać się, że jeszcze żyję. Nie umiem zmusić się do uśmiechu, nie mam powodu. Od środka jestem martwa, codziennie zmuszam się żeby wstać z łóżka i wyjść z domu. Codziennie muszę się przekonywać , że jednak jest po co żyć. A przynajmniej, że życie jest lepszym wyjściem niż śmierć. Właśnie, śmierć. Najpierw umarł Łukasz a potem dwa dni potem ja sama umarłam. Albo zostałam zrównana z ziemią. Roztrzaskana na kawałki. Jak to wszystko zbiegło się w czasie. Tak, że załamało mnie to podwójnie. Tak, grunt to wyczucie chwili u niektórych osób. Nie umiem poradzić sobie z niczym. Nigdy nie będę umiała.

A. miała rację. Znajomi J. też mieli rację. Ale ja im uparcie nie wierzyłam bo zaufałam temu, który mówił, że mnie kocha. Jak strasznie patetycznie to brzmi. Ale takie jest. Byłam tak cudownie naiwna żeby uwierzyć mu we wszystko co mówił. O miłości, oddaniu, zaufaniu, doświadczeniu, ideale, że jestem ważna, że coś dla niego znaczę, że to wszystko co się między nami wydarzyło coś dla niego znaczy. Teraz bardzo mi trudno uwierzyć, że znaczyło cokolwiek. Jeśli jest jakiś cudowny sposób żeby przestać go kochać to bardzo proszę o radę. Bo jeżeli tego nie zrobię to zwariuję i zamkną mnie w pomieszczeniu gdzie nie ma klamek. Albo w ogóle przestanę istnieć. Boże, pozwoliłeś mi go pokochać, po raz pierwszy chyba tak naprawdę. Po raz pierwszy tak dojrzale. Czemu to musi tak boleć?

Ja ślepo wierzyłam, że to jego tak zwane doświadczenie coś go nauczyło. I że jeśli coś mówi to wie, co mówi. I potrafi odróżnić miłość od zauroczenia czy przelotnej fascynacji. Sam tak przecież mówił. A miłość nie wypala się po trzech tygodniach.
To brutalne, co napiszę ale czuję się jak przedmiot. Który po chwili zabawy się znudził. Dla niego pokonałam tal wiele moich barier i zahamowań, postawiłam na szali przyjaźń. I co? Nic. Łatwiej byłoby mi się z tym uporać gdyby był jakiś namacalny powód. Że ja zrobiłam coś nie tak. Ale nie umiem znaleźć czegoś takiego. Oczywiście, że zawsze jest coś takiego co jest nie tak. Nie jesteśmy aniołami. Ale zawsze mi się wydawało(bo jestem głupia i naiwna), że te dobre strony przeważają nad złymi. Tak więc się rozsypałam.

Podobno to nie jest to. To co do mnie czuł to nie jest to. Mocny argument.

Duża cześć mnie umarła i nigdy się nie odrodzi. I nie piszę tego bo jestem rozhisteryzowaną neurotyczką. Nie. Dużo nad tym myślałam. To efekt mojej refleksji. Kobieta, która narodziła się w październiku, w poniedziałek wykrwawiła się na środku ulicy i umarła. I nigdy tego wszystkiego nie zrozumiem.

08 lutego 2009

[*]

Chcę wierzyć Boże, że to wszystko to jest Twój plan i że dobrze wiesz co robisz. Że może rzeczywiście tam jest mu lepiej niż tutaj. Że tam w końcu ma spokój, nie cierpi na bezsenność, nie ma kataru siennego i może czytać Blankets ile tylko razy chce bo ma teraz tak dużo wolnego czasu.

Ł. nie był kryształowy. Nikt z nas nie jest. Ale mógł zrobić jeszcze tyle dobrego na tym świecie. Wierzę, że chciał. Wbrew temu co czasem mówił. I chociaż pewnie już nigdy nie umielibyśmy swobodnie rozmawiać. Pewnie nigdy nie umielibyśmy się przyjaźnić. Może za parę lat by to nastąpiło. Jest taka maleńka cześć mnie gdzie schowałam te wszystkie wspomnienia o nim. Żeby ruszyć z miejsca po kwietniu. Te wszystkie słowa, gesty i spojrzenia. Wspomnienie o jego odejściu, jakiekolwiek by ono nie było, również musi znaleźć tam swoje miejsce.

Nie umiem sobie uświadomić, że go nie ma. Nie wiem, może jestem za bardzo emocjonalna, może w pewnym sensie się do tego wszystkiego przyczyniłam, może dlatego, że po raz pierwszy stykam się ze śmiercią tak blisko. Może.

Ł. znowu przez Ciebie muszę składać się do kupy:) Jak Ty to robisz:) ?

''the sound
of the wings
of the flight
of the dove

take it away"

11 stycznia 2009

lata świetlne

krew z kącików moich ust
zabarwiła
tkaninę na moich kolanach

nie chciałam
zaciskać ich tak mocno

po prostu pomyślałam
że gdy to zrobię

pojawisz się tutaj
i staniesz przede mną

bliżej
niż na wyciągnięcie ręki

Time

Czas jest bezwzględny dla wszystkich bez wyjątku i po równo traktujący każdego. Płynie swoim trybem, stale ustalonym tempem. Sekundy, minuty...