Spotkałam dziś siebie. Siebie sprzed dobrych kilku lat. Przy
kości, okulary, aparat na zębach i znaczny trądzik. Mimo tego wszystkiego, tych
wszystkich defektów, z którymi sama się borykałam, ta dziewczyna wzbudzała od
pierwszej minuty spotkania moją pełną akceptację i szczerą sympatię. Bo znała
się na swoim zawodzie, mówiła z sensem i wykazywała się inteligencją. Miała
śliczne, szczere niebieskie oczy, z których aż bił entuzjazm. Wypielęgnowanymi
paznokciami pomagała sobie wyrażać myśli i osądy na zadawane przeze mnie
pytania. A potem założyła cudownie skrojony płaszcz i szalik od Burberry. Przez
całe spotkanie nie okazała stresu czy zdenerwowania. Wiem, że się denerwowała,
bo trzęsły się jej ręce a zaróżowione na początku policzki tylko dodawały jej
uroku.
Paradoksalne jest to, że u tych, których kocham, praktycznie
bezwarunkowo akceptuję wady, u siebie ledwo je toleruję. Nienawidzę każdej
jednej krostki na mojej twarzy, każdego zaczerwienienia. Bardzo walczę ze swoją świadomością, by siebie akceptować, żeby dawać sobie na wstrzymanie, żeby umieć godzić się na to, czego zmienić nie mogę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz