Zaczynam tracić serce do mojej pracy. Może nie do wszystkich
obowiązków, ale zaczyna mi się niebezpiecznie przestawać chcieć. To chyba nie
jest kryzys tylko chwilowe zmęczenie materiału.
Mam głupie i naiwne poczucie misji. To mi przyświecało już
kilka lat temu kiedy zaczynałam w branży rekrutacyjnej. Chciałam zawsze mieć na
względzie dobro kandydata. Oczywiście nadal tak jest, ale niebezpiecznie i
coraz bardziej muszę traktować go jak przedmiot, jak środek do wystawienia
faktury. Oczywiście jak długo pracować będę w consultingu, tak długo tak
będzie. Ale zaczynając, myślałam, że może jednak niejako będę mogła rozbić
system od środka.
Kandydaci wkurzają i frustrują. Nie stawiają się na spotkania
z klientem/potencjalnym pracodawcą, nie informując o tym nikogo. Udają, że są
zainteresowani zmianą pracy a w momencie złożenia oferty pracy, rezygnują z
udziału w projekcie. Podnoszą swoje oczekiwania finansowe na spotkaniu z
pracodawcą.
Na etapie poszukiwań w danym projekcie też nie jest różowo.
Notorycznie bankowcy aplikują na stanowiska przedstawicieli medycznych a
dyrektorzy marketingu na dyrektorów produkcji. Wmawiają Ci, że angielski nie
jest potrzebny na stanowisku obejmującym całą Europę, bo przecież można dogadać
się na migi i mową ciała. Szybko nauczą się zarządzania ludźmi, obsługi Teta,
SAP czy norm Fidica. Oczywiście, że się nauczą bo wszyscy są kreatywni,
otwarci, łatwo nawiązują kontakty, dobrze pracują zarówno indywidualnie jak i w
zespole oraz stale poszukują nowych wyzwań.
W pewnym momencie przestałam czytać listy motywacyjne, bo w praktycznie
każdym jest to samo. Przeglądam je w przerwie na kawę. Dla funu. I tak prawie nigdy
ich nie wymagam a i tak kandydaci je przysyłają.
Klient/potencjalny pracodawca czasem oczekiwania co do
potencjalnego kandydata ma z kosmosu. Znajdźcie mi mobilnego, młodego, z
pięcioletnim doświadczeniem, znajomością niemieckiego i angielskiego za pensję
rzędu 3 tysięcy PLN. Oczywiście, Panie Dyrektorze.
To nie jest łatwa branża, nie dla każdego. Trzeba mieć skórę
słonia, nerwy na wodzy i niestety umieć kłamać. Albo przynajmniej nie mówić
całej prawdy, posługiwać się okrągłymi określeniami, które w sumie nic nie
mówią. Trzeba przewidywać ryzyka i bawić się stale w statystykę, bo w trakcie
prowadzenia rekrutacji na każdym etapie pula kandydatów się wykrusza.
Największą satysfakcję jednak ta praca przynosi wtedy, kiedy
kandydat za moim pośrednictwem jest autentycznie zadowolony z nowych obowiązków,
osobiście, mailowo, przez telefon czy nawet listownie (bo to też mi się parę razy
zdarzyło) dziękuje za pomoc, szansę i rekomendację. Wtedy czujesz sens całego
tej całej, często zwariowanej machiny, karuzeli, na której finalnie kręci się
tylko jeden wybrany a reszta spada w otchłań starych zawodowych obowiązków lub
co gorsza bezrobocia.
Czasem przywiązuję się do historii tych ludzi. Bo przecież
za każdym z nich stoi osobne, unikalne story.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz